Relacje z uchodźstwa
Wojna
Wojna
Rano 24 lutego po włączeniu smartfona zobaczyłam kilka nieodebranych połączeń od mojej koleżanki. Odzwoniłam. Zapytała, czy wiem, że Rosja napadła na Ukrainę. Włączyłam telewizor i ta nowina potwierdziła się. Nie mogłam w to uwierzyć, mimo wcześniejszych pogłosek o szykowanej agresji.
Niedługo potem wyszłam do miasta i od razu zobaczyłam uliczne korki, które w Berdyczowie są rzeczą niezwykłą. Okazało się, że to nie są korki, ale kolejki do stacji benzynowych. Wpadłam do sklepu spożywczego i od razu otoczyła mnie atmosfera ogólnej paniki. Ludzie zmiatali z półek wszystko, co miało długi termin ważności. Pierwszy raz od wielu lat zobaczyłam puste regały sklepowe. W powietrzu unosiła się trwoga. Przypomniałam sobie wersy z wiersza Wisławy Szymborskiej: „Nic niby tu nie zmienione, a jednak pozamieniane”.
Czekanie
Nastrój w mieście panował nie taki, jak zwykle. Pogoda odpowiadała tej atmosferze: nisko
wiszące chmury nie przepuszczały najmniejszego promienia słońca. Wejście do budynku Rady
Miasta obłożono workami z piaskiem. Chciałam zrobić zdjęcie, lecz pilnujący ochraniarz
zwrócił mi uwagę, że fotografować nie wolno. Wejścia do środka strzegła Obrona Terytorialna.
Szłam ulicami miasta przesyconego niepokojem. Spotkałam nauczycielkę z naszej Sobotniej
Polskiej Szkoły. Przedstawiła mi męża, który właśnie kilka godzin temu wrócił z Polski,
gdzie pracował. Teraz chyba zgłosi się do Obrony Terytorialnej, jak wszyscy zdolni do
noszenia broni.
W domu porozmawiałam przez Internet z córką, która po wyjściu za mąż mieszka w Niemczech. Zażądała, abym natychmiast wyjechała z Ukrainy. „Mamo, jak przyjdą Rosjanie, to sama wiesz, co z tobą zrobią. Popatrz, co się stało z działaczami polonijnymi na Białorusi!” – przekonywała. „Nie wierzę w to, że tu przyjdą, nasi ich nie puszczą” – odparłam. Nie miałam ochoty opuszczać swojego domu.
Wieczorem wpadła do mnie koleżanka Żanna. Ta, która powiadomiła mnie o ataku Rosjan. Bała się sama nocować w domu i wprosiła się na nocleg. To dobrze, że nie będę sama, pomyślałam. Odczuwałam problemy z sercem i cieszyłam się, że ktoś jest obok. Noc wydała się spokojna.
Na drugi dzień wstałam z nadzieją, że atak na Ukrainę jest nieporozumieniem i już nie będą strzelać. Przecież w Gruzji długo to nie trwało. Lecz okazało się, że tak nie jest. W mieście pojawiło się wielu wojskowych i cywilów z bronią. Nowe informacje nie napawały optymizmem. Rozpoczęły się poważne ostrzały dużych ukraińskich miast, najcięższe Kijowa oddalonego od nas o 180 km. Moja sąsiadka, zastępczyni mera miasta, przyjechała do domu służbowym samochodem. Wpadła na krótko do mieszkania, by zabrać rzeczy osobiste. Kiedy wychodziła, powiedziała mi: „Nie myślcie, że uciekam. Po prostu nie wiem, kiedy wrócę do domu, bo cały czas muszę być w pracy. Jeżeli usłyszycie alarm, biegnijcie do schronu przy ul. Winnickiej 69. Proszę przekazać to wszystkim sąsiadom”.
Potem zawyły syreny. Pierwszy raz niedługo. Nie poszłam do budynku 69. Żanna zaprowadziła mnie do schronu w Zespole Szkół nr 4, gdzie pracuje jako nauczycielka matematyki i gdzie działa nasza Sobotnia Polska Szkoła. Może pomieścić 900 osób. Siedzieliśmy w schronie ponad dwie godziny, do odwołania alarmu.
Zaczęli do mnie dzwonić uczniowie polskiej szkoły i uprzedzać, że nie przyjdą na zajęcia. 26 lutego nasze niewielkie grono nauczycielskie zebrało się na naradę. Postanowiliśmy nie prowadzić zajęć, ponieważ zwykła szkoła też nie pracuje. Tym bardziej że wielu uczniów wyjechało z miasta. Więc co robić? Czekać na koniec działań wojennych. Mamy nadzieję, że niedługo to będzie trwało.
Częstotliwość alarmów się zwiększyła. Moja koleżanka przez pierwsze kilka dni przychodziła do mnie tylko na noc. Od 1 marca została również w dzień. Znamy się od młodości, mieszkamy niedaleko, w jednej dzielnicy. Z całej rodziny została sama, tak jak ja. Jej córka też mieszka za granicą. Samotni ludzie zawsze potrzebują kogoś obok w trudnych sytuacjach. Postanowiłyśmy, że zamieszkamy razem, u mnie. Po kilku nieprzespanych z powodu alarmów nocach poczułam się źle. U Żanny zaczęły się ataki paniki, bo wycie syren wywołuje lęk i stres i nie każdy może się do tego przyzwyczaić. Poza tym wiadomości z Charkowa, Mariupola, Kijowa były bardzo niepokojące. Potem nad Berdyczowem zestrzelono dwie rosyjskie rakiety. Dźwięk tych wystrzałów był przeraźliwy. Koleżanka zaczęła mnie przekonywać do wyjazdu, dopóki istnieje taka możliwość. Ja się wahałam. Nie chciałam jechać. Bałam się, że po drodze nas ostrzelają.
Ucieczka
Zatelefonowała do mnie pani Olga, polonistka z naszej polskiej szkoły. Powiedziała, że spod
klasztoru karmelitów bosych odjeżdżają autobusy do Polski. Jeżeli chcę wyjechać, trzeba
zadzwonić do ojca Rafała Myszkowskiego. Żanna zaczęła nalegać na wyjazd. Odparłam, że nie
pojadę, ale jeżeli ona chce, mogę ją wpisać na listę. Wieczorem zadzwoniła do mnie Tetiana,
także koleżanka z młodych lat. Powiedziała, że została zupełnie sama i chce przyjść do mnie,
żeby być z kimś. Zaprosiłam ją. Ona też chciała wyjechać. W trójkę będzie nam lżej.
Na początku marca Rosjanie zaczęli bombardować Żytomierz, odległy od nas o 45 km. 4 marca rankiem rakieta spadła na żytomierską szkołę nr 25 w centrum miasta. Moja córka, rozmawiając ze mną, zaczęła płakać i błagać mnie, żebym jechała do niej, ponieważ w tak trudnym czasie rodzina powinna być razem. Miała rację. Zadzwoniłam do ojca Rafała. Podał mi numer telefonu, przez który można załatwić wyjazd. Moje koleżanki też wpisały się na listę chętnych do opuszczenia Berdyczowa.
Wyjechałyśmy o 8 rano 5 marca spod klasztoru. Ojciec Rafał dał każdemu wizerunek Matki Boskiej Berdyczowskiej i pobłogosławił nam na drogę. Modliliśmy się na różańcu. W autobusie wszystkie miejsca były zajęte. Wśród pasażerów – tylko dwóch mężczyzn: kierowca i niewidomy starszy pan, który jechał ze swoją opiekunką. Reszta to kobiety z dziećmi. Ja jechałam ze swoją kotką, bo nie miałam komu jej oddać, a wyrzucić na ulicę nie chciałam. Lubię ją. Chwała Bogu, przez całą podróż nikt nawet nie zauważył, że mam w torbie żywe stworzenie.
Szybko dotarliśmy do Żytomierza. Miłe sercu miasto, gdzie studiowałam, gdzie często bywałam, gdzie mam rodzinę i wielu przyjaciół. Dzielnica o nazwie Bogunia leżała w gruzach. Wokół spalone ruiny, a jeszcze niedawno stały tu ładne domy, kwitły sady, na podwórkach bawiły się dzieci. Widok tego, co uczyniła wojna, sprawił, że łzy same popłynęły mi z oczu. Opuszczałam Ojczyznę z ciężkim sercem.
Obok mnie siedziała moja była uczennica Swietłana. Jej mąż, Aleksy, też jest moim uczniem z lat 90. Wsadził ją z trojgiem dzieci do autobusu, a sam został w Berdyczowie, żeby pomagać naszej armii, chociaż, jako ojciec licznego potomstwa, też mógł wyjechać. Swietłana siedziała zwrócona do okna i cicho płakała. Chyba nie chciała, żeby ktoś zauważył jej łzy. Przy niej stało nosidełko z trzymiesięcznym niemowlęciem, dziewczynką Janusią. Z przodu siedzieli jej dwaj synowie, 15-letni Daniel i 10-letni Bogdan. Kiedy skończyła płakać, opowiedziała mi, że w ostatnich latach mieszkali we własnym domu pod Kijowem. W pierwszych dniach wojny ich dom został ostrzelany, więc całą rodziną uciekli własnym busem do Berdyczowa, ryzykując życiem. Stąd z dziećmi jedzie do Krakowa, skąd obiorą ją siostry zakonne do pobliskiego klasztoru. Już była z nimi umówiona.
Po drodze minęliśmy wiele posterunków wojskowych. Nigdy nie widziałam tak dobrze uzbrojonych żołnierzy. Zdjęć nie robiłam, ponieważ nie było wolno. Jechaliśmy bez postojów i kontroli bagażu dzięki temu, że utworzono dla nas korytarz humanitarny. Pierwszy raz zatrzymaliśmy się w Równem, by skorzystać z łazienki. Do toalety stała długa kolejka. Każdy starał się być grzeczny, cierpliwy. Przyjemnie zaskoczyło mnie to, że nawet w tak trudnej sytuacji ludzie nie tracą godności.
Na stacji benzynowej było dużo samochodów i busów z numerami kijowskimi, winnickimi, żytomierskimi. Ludzie uciekali przed wojną. Wśród aut były limuzyny przedsiębiorców, którzy wywozili rodziny do Polski, samochody wynajęte przez uchodźców, busy rejsowe. Pojazdy jechały zazwyczaj tylko do posterunku granicznego, dalej kobiety i dzieci szły na piechotę, mężczyźni zaś wracali.
Granica
O 17 byliśmy w punkcie kontrolnym w Jagodzinie. Do tej pory przejście graniczne
Jagodzin-Dorohusk było tylko drogowe, ale teraz otwarto je także dla pieszych. Ogromny tłum
kobiet z dziećmi, nawet niemowlętami, ustawił się po przepustki na polską stronę. Na
zewnątrz
było dość zimno, a one stały cierpliwie, czekając na swoją kolej. Pomyślałam, jak nam się
powiodło, że siedzimy w ciepłym autobusie.
Szybko przeszliśmy kontrolę ukraińską i ustawiliśmy się w kolejce do polskiej. Przed nami było osiem autobusów. Drugi pas jezdni zajmowały TIR-y. Po obu stronach samochodów bez przerwy szły kobiety i dzieci. Każde dziecko niosło swój plecaczek, często można było zobaczyć matki z wózkami niemowlęcymi. Dziękowałam Bogu, że już nie mam małych dzieci. Jak te matki radzą sobie w tej sytuacji? Staliśmy w kolejce 11 godzin. Kilka razy wychodziłam z autobusu, by zaczerpnąć świeżego powietrza. Odezwała się choroba serca, brakowało mi tchu.
Nad ranem dotarliśmy do polskiego posterunku. Bałam się, że mnie z kotką nie puszczą, ale nikt nie zwrócił na nią żadnej uwagi. Wysiedliśmy z autobusu do kontroli paszportowej. Po polskiej stronie stały rzędy stoisk, w których wolontariusze proponowali zupę, gorące napoje, pieczywo, kanapki, rzeczy potrzebne dla niemowląt, ubrania dla dzieci i dorosłych.
Ruszyliśmy do Krakowa. Nasz docelowy przystanek był na ul. Rakowickiej 18a. Tam czekał na mnie samochód do Niemiec. Żanna nazajutrz o 6 miała samolot do Izraela, Tetiana jechała do Pragi. Innych pasażerów karmelici rozwozili po domach prywatnych, klasztorach, domach rekolekcyjnych. Podróż dobiegła końca. Jak długo będzie trwała wojna? Ile czasu nie zobaczę Ukrainy, rodzinnego Berdyczowa, swojego przytulnego mieszkania? Wie tylko Pan Bóg.
Larysa Wermińska