Ojciec Serafin Tyszko — legendą Berdyczowa
Na początku lat 90-ch minionego stulecia właśnie on był u źródeł odrodzenia karmelitańskiego klasztoru w Berdyczowie oraz wiary katolickiej na naszych terenach. Ojciec Serafin Tyszko charyzmatyczna postać, która przyciąga tłumy wiernych. Dzisiejszy świat poszukuje świętości. Ojciec Serafin — świętość wcielona w teraźniejszość. Po dwudziestoletniej przerwie ojciec Serafin znów zawitał do Berdyczowa. Tysiące mieszkańców miasta i rejonu uczestniczyły we Mszach pod przewodnictwem umiłowanego duszpasterza oraz wsłuchiwali się w każde słowo głoszonych przez niego homilii. Proponujemy państwu niezwykły wywiad z ojcem Serafinem Tyszko, udzielony dla Polskiego Radia «Berdyczów».
— Wizyta ojca, który był u samych źródeł odrodzenia świątyni w Berdyczowie jest równoznaczna z wymarzonym otwarciem górnego kościoła. Nie mogłem powstrzymać łez, kiedy znów zobaczyłem ojca, wysłuchałem wspaniałej homilii ojca i przypomniałem sobie te cudowne czasy, kiedy ojciec jako pierwszy karmelita po upadku Związku Radzieckiego przybył na Ukrainę do Berdyczowa, aby szerzyć Słowo Boże i walczyć o powrót świątyni. Jestem niezmiernie wdzięczny Bogu, że poznałem wtedy Ciebie, drogi Ojcze Serafinie, cieszę się, że jako dziennikarz mogłem walczyć piórem o prawa katolików Berdyczowa oraz Ukrainy. Czy nie tęskni ojciec za tymi czasami, za Ukrainą, za Berdyczowem? Czy nie chciałby tu wrócić na dłuższy czas?
— Tęsknić? To pewnie, że tęsknię. Jak się kocha, to się tęskni. A te zmagania i te wspólne modlitwy i miłość, i łzy zostawiają takie ślady w sercu, że to nigdy nie minie. Się widzi twarze po tych dwudziestu-dwudziestu czterech latach, no to jakby nie było przerwy w czasie. Dalej się kocha, nosi się ich w pamięci, w sercu, cieszy się, że ich się spotyka. To jest jasne... Natomiast, żeby tu wrócić, no to jednak musi być natchnienie Ducha Świętego. Ja jestem taką osobą, która potrzebuje na przemian i samotności, takiej prawdziwej, pełnej, i posługiwania. W tej chwili mam taki czas i jednego, i drugiego, życia klasztornego i trochę apostołowania, ale coś trzeba wybrać. No i wygląda na to, że dusza, mam nadzieje z natchnienia Bożego, jednak raczej chce być na pustyni, ale od czasu do czasu zajechać i spotkać się z osobami i wymienić życzliwość i miłość między sobą, jest również piękną rzeczą. A czy wrócę tutaj na dłużej... No mój temperament jest taki bardzo gorący. Ja jestem też ze Wschodu, moja mama żyła na Ukrainie, tato pochodzi z Łotwy. Jak się rozkręcę i rozpędzę, to mało kto mnie może zatrzymać, nawet Duch Święty, i potem ciało nie wytrzymuje, więc musiałby wtedy mieć taką formę życia, albo częściowo na samotności, albo w takim klasztorze na uboczu, skąd mógłbym dojechać do działania apostolskiego. To może nie wytrzymałoby moje ciało i psychika, a tak to chyba Duch Święty bardziej mnie zaprasza na takie życie bardziej kontemplacyjne. Ale serce tęskni.
— W 1993 roku opuścił ojciec nasze miasto. Jak układało się życie ojca w ciągu tych ponad dwudziestu lat?
— No ja jak wyjeżdżałem, kiedy serce mi padło i jakby zrozumiałem, że mój czas się skończył, Opatrzność podarowała mi Berdyczowowi ojca Piotra Helweta, co do którego uznałem, że najbardziej wie, o co chodzi tutaj, że tu trzeba wychodzić na ulice, chodzić po domach też, nie tylko czekać na wiernych, ale ich szukać, jak zabłąkane owce, i wtedy i zdrowie i jakby pewien stan ducha, który tęskni za życiem kontemplacyjnym modlitwy i powiedział, że mój czas tutaj się skończył. Są osoby, które wiedzą, o co chodzi. Był Oleg Kondratiuk, jeszcze jako świecki, bo przeżył swoje nawrócenie wtedy, i inne osoby, już animatorskie, świeckie, zaangażowane, które też sporo wiedziały o co chodzi, no i był jeden czy z drugi braci karmelitów, którzy wyglądali na to, że wiedzą o co chodzi. Więc natychmiast mi wróciło moje stare pragnienie jeszcze z początków mojego nawrócenia od ateizmu do Boga, no może z drugiego początku, po dwóch latach, żeby żyć wyłącznie dla Boga, ale też, żeby żyć wyłącznie dla Boga na pustyni. I z grupą dwóch braci w 1994 roku, kiedy trochę doszedłem do zdrowia, to pragnienie było tak silne, modliłem się do Jezusa, żeby mi powiedział czy to nie jest tylko mrzonka. Uznałem, że nie i zupełnie bez grosza, nie mając niczego, we dwóch-trzech zaczynaliśmy dzieło, w Drzewinie, to jest taka mała wioseczka koło Gdańska, powiedzmy 50 km, gdzie w skrajnych warunkach ubóstwa, za wsią, w takim małym domku zaczęliśmy żyć. A z czasem Opatrzność, no tak, można powiedzieć, cudownie działała, zupełnie jak w Berdyczowie nie raz, darowała po kolei co trzeba i do tej pory to dzieło trwa, takiego życia bardzo ukrytego, powiedzmy sobie tak precyzyjnie pół pustelniczego, gdzie na przemian żyje się w milczeniu, samotności, bardzo obfitej modlitwie i poście, a jednocześnie na przemian w życiu braterskim, gdzie kilku braci od czasu do czasu spotyka się też ze sobą nie tylko na modlitwie, ale również na rozmowie braterskiej. Cały czas nas tam żyło od trzech do pięciu braci na stopniowo 56-u hektarach terenu, kilometr od małej wioski, no i bardzo dobrze nam tam się żyło. Mieszkałem tam siedemnaście lat.
— Bogactwo, przyjemność, luksus, ordery, nie obchodzą ojca. A czy mógłby ojciec wymienić swoje główne priorytety, cele i zasady życiowe?
— Priorytet jest zawsze jeden dla osoby, która została powołana do tego, żeby służyć Jezusowi całkowicie, wyłącznie, przyjmować miłość i odwdzięczać się miłością, kochać, przyjmować Jego szaloną miłość, ukrzyżowaną miłość, maleńką miłość Baranka rozpiętego na krzyżu, ukrzyżowanego, miłość maleńkiego dziecka, który nosi w sobie całą miłość Ojca, Boga-Ojca, miłość kogoś, kto przymierza drogi tego świata i szuka owiec jako Dobry Pasterz, miłość kogoś, kto powstaje z martwych dla mnie, żeby mnie też wyprowadzić ze śmierci, no i nie ma nic najważniejszego tak samo jak dla mnie, tak i dla każdego człowieka na tej ziemi, żeby poznać Boga jako Ojca, jako batiuszkę, jako kochającego Ojca, który tęsknie za mną, szuka mnie. Poznać Jezusa jako posłanego Baranka Bożego, który za mnie umarł i powstał z martwych, poznać Ducha Świętego, ale oprócz poznać, pokochać, przyjąć miłość, przyjmować miłość i odwzajemniać się miłością. Kochać, kochać, ile tylko trzeba. Pamiętając, że miłość nie zawsze jest miła i przyjemna, taka słodka też przede wszystkim, ale też jest bolesna. Kiedy coś we mnie się okazuje nie kocha Boga, nie przyjmuje miłości, nie chce takiego prowadzenia Bożego, wtedy trzeba umierać, i wtedy jest pytanie czy jestem gotów umierać, czy jestem gotów odrzucać rzeczy w sobie i na zewnątrz, które mi przeszkadzają, które mi blokują tą miłość, które nie pozwalają mi kochać tak jak On jest godzien żeby Go kochać. I to jest najważniejsze. Na pewno drugą rzeczą jest trwać na modlitwie czyli przestawać, obcować, współżyć, rozmawiać przyjacielsko z Tym, który wiem, że mnie kocha, na różne sposoby z Nim rozmawiać. Przede wszystkim Go adorować, uwielbiać, chwalić, błogosławić się, przytulać się, przygarniać się do Niego, ale również dzięki składać.
— Jakie najjaskrawsze wrażenia pozostały u ojca po berdyczowskim okresie życia?
— Być może najbardziej mocne doświadczenie to jest spotkanie (może to dziwnie zabrzmi, no ale myślę, że trzeba to powiedzieć) spotkanie pani babci Hali z (ul.) Boguńskiej, świętej kobiety, u której mieszkałem przez cały ten czas, z którą żeśmy jakoś pokochali i zaprzyjaźnili. Na pewno wspaniałą rzeczą było spotykanie dzieci, które z czasem się otwarły tak, że w okresie szczytowym od czterdziestu do pięćdziesięciu dzieci codziennie przychodziły do mieszkania biednej babci Hali na spotkanie, na katechezę, na modlitwę w trzech językach. Niektóre z tych dzieciaków się przyłączyły do Boga na stałe, no a te spotykanie z dziećmi nieraz to było o ósmej. Ja nieraz nie mogłem wrócić na ósmą, bo były inne zajęcia. Nieraz wracałem późno, nieraz bardzo późno, ale jeszcze do godziny dziesiątej część dzieci trwała i czekała, część się modliła, część rozmawiała, a ja już nieraz na czworakach wracałem ze zmęczenia, a one czekały, żeby rozmawiać, żeby się modlić, żeby pytać, żeby szukać. Potem biegały i zbierały ikonki:
— Ojcze, dajte meni ikonkę.
— Skilky majesz wże ikonek? Ile już masz ikonek?
— Ze czterdzieści mam!
— No to po co ci więcej?
— A inni mają więcej! Ja muszę też mieć!
No i modlitwa... Niby i tak na początku otwarci, żeśmy modlili normalnie na polu, na zewnątrz. Były KWNy biblijne, dzieciaki były doskonale przygotowane. Jeżdżenie z filmem «Jezus» po szkołach, no i kiedyś już starsi też się odważyli:
— Może my też chcemy mieć katechezę.
— No to gdzie?
— W lenkomnatie w takim razie.
— W lenkomtatie katechezę!?
— Tak, bo nie mamy innego miejsca.
Więc przy Leninie oglądaliśmy film «Jezus» według świętego Łukasza i rozmawiali o Bogu i modliliśmy wspólnie. Na pewno wspaniałą rzeczą były te zmagania o dolny, a potem o górny kościół, kiedy nie raz w minusowych temperaturach ludzie przychodzili, żeby się modlić, żeby walczyć o to, żeby protestować, no i przede wszystkim, żeby się modlić, żeby kochać nawet wrogów, żeby to sam Bóg nam podarował te rzeczy. No i tak bywało, że to sam Bóg darował te rzeczy, owszem przez ludzi, ale nie raz wbrew ludziom. Nie raz te spotkania były takie w Berdyczowie czy w Żytomierzu, czy w Kijowie ciężkie, a Bóg swoje robił, jak ktoś był w stanie zaufać i nie zrażał się przeszkodami. No na pewno, co absolutnie cudowną rzeczą do tej pory przeze mnie wspominaną, były pierwsze chodzenie po kolędzie, tak zwana, czyli wizytacje duszpasterskie w okresie Bożego Narodzenia i po nim w 1990-91 roku z księdzem Witalijem, obecnym biskupem w Żytomierzu mieszkającym, kiedy nagle na zaproszenie jeszcze na Czudnowskiej ludzie się nie zapisywali nam do tej kolędy. My: co to się dzieje? A ogłoszenia były dialogowane:
— Dlaczego się nie zapisujecie?
— No aleś jak? No to ojciec będzie chodził po domach i nam kolędy śpiewał? My już sami te kolędy zaśpiewamy. Wy macie inną robotę.
— Ja nie będę wam kolęd śpiewał. Tu będziemy Słowo Boże podpowiadać, spotykać was w waszych domach, żeby tam spotkać, gdzie mieszkacie.
— Aaaaa!
No potem to cztery miesiąca trwało. Tam były pierwsze zdobycia mężczyzn, których na początku było raczej mało, niewiele osób. Można było ich spotykać w tamtym terenie. No wspaniałą rzeczą były pierwsze grupy biblijne, modlitewne. Wspaniałą rzeczą były wyjazdy do Gwozdawy na słynny w chyba 1992 roku kulig, gdzie tamten szef kołchozu nam podarował sanie i konie. No i żeśmy jeździli po okolicach po śniegu, potem lepili śniegowe baby i ognisko palili, i modlili się, i kolędy śpiewali, i bawili. Ach te baby śniegowe wspaniałe artystyczne dzieła sztuki. A tacy Francuzi wtedy przyjechali z takiego ruchu harcerskiego, byli zachwyceni.
— Co my tu mamy do powiedzenia! Tu lepiej robicie to od nas.
A potem babcie siadły z Gwozdawy na wielkie i małe sanie i szalały po okolicy. Ach co to były za czasy rzeczywiście!
— No i manifestacje też katolików przez ulice Berdyczowa to w ogóle coś niesłychane po raz pierwszy, tak?
— No to ja tego nie znałem oczywiście z doświadczenia, ale to ksiądz Bernard był w tym specem i to organizował, że można było przed «białym domem» wypowiadać swoje zdanie na ten temat. Gdzieś jakieś filmy z resztą z tego chyba są jeszcze, wideofilmy z hasłami, z lozungami, że to domagamy się jakby powrotu tego kościoła. Ludzie potrafili się odważyć i wyjść na ulice. A tu Lizaniuk mówił: «Tu jeszcze jest Związek Radziecki! [a ludzie] A gdzie on, nie widać go?» To było mocne i odważne takie wystąpienie.
— I poproszę ojca podzielić się receptą na szczęście.
— No receptą na zupę dyniową to bym mógł podać łatwiej. No na pewno przyjąć miłość Ojca i Syna, i Ducha Świętego do swojego serca, do swoich uczuć, do swojej duszy. Przyjąć Go, bo On zawsze pierwszy jest miłowany. Próbować Mu się odwdzięczyć i kochać. Być maleńkim, ubogim i pokornym, ale ubogim również fizycznie. No mieć trochę poczucia humoru, żeby się z siebie trochę pośmiać, ale nie złośliwie, i pośmiać się wzajemnie z siebie w stosunku do innych ludzi. Żeby i oni mogli się ze mnie pośmiać, z moich ułomności, a ja z ich, ale nie złośliwie, nie szyderczo. Tylko z takim dobrym poczuciem humoru. Jeżeli osoba złoży swoje serce w Tym, który jest szczęściem, no to jak może być nieszczęśliwy? Czasem przez łzy, czasem przez krew, ale ten, który jest szczęśliwy i się ze mną podzielił swoim szczęściem czyni mnie już tutaj szczęśliwym, chociaż powtarzam czasem przez łzy. Co mógłbym życzyć każdej i każdemu — to bardzo osobistego spotkania Jezusa w swoim życiu i wybranie Jezusa jako swoje szczęście, jako swojego Pana, jako Przyjaciela, zaufanie Mu, pozwolenie na to, żeby się dać Jemu prowadzić, bycie z Nim, kochanie z nim, cierpienie z Nim, płakanie z Nim nad Jerozolimą czy nad światem. On tylko może mnie uszczęśliwić. Ja sam mogę sobie dać najwyżej małe szczęście i to nie raz kiepskiej jakości. Natomiast On daje prawdziwe szczęście, jest i ono bardzo Boskie i bardzo ludzkie, takie proste. Ponieważ On był Człowiekiem, stał się Człowiekiem, stał się małym dzieckiem. Daje mi szczęście, w którym jest i Boska część i bardzo ludzka dobra część. Każdej i każdemu z całego serca tego życzę i w Berdyczowie i na Ukrainie, i gdziekolwiek, gdzie ludzie żyją na tym świecie.
— Ojciec Serafin przebywa w klasztorze-karmelu o charakterze pustelniczym, w odizolowaniu od świata, tak jak to było w czasach proroków, ojców z góry Karmel, w ciszy i w samotności, przebywając nieustannie z Panem, który ich przywołał i wyprowadził na pustynię, aby tam mówić do ich serc. Jednak pozwolę sobie na uwagę. Drogi Ojcze, nigdy nie będziesz w pełni sam, bo masz tysiące dzieci. My jesteśmy twoimi kochającymi dziećmi.
Wywiad prowadził Jerzy Sokalski — prezes «Polskiego Radia Berdyczów»
Na zdjęciu: Jerzy Sokalski i o. Serafin Tyszko OCD
Zdjęcie: Roman Gasparian
Stanisław Szlenkier
23:50
7 stycznia 2014 r.
Dorota Jonderko
21:28
20 lutego 2015 r.
Jan Przedworski
22:50
25 września 2016 r.